W Teheranie wylądowaliśmy o trzeciej nad ranem. Nie mogliśmy uwierzyć patrząc na miasto z lotu ptaka - zobaczyliśmy jak zalewając horyzont ze wszystkich stron wydaje się nie mieć końca. Światła minaretów, ulic i gór sprawiały wrażenie jakbyśmy lądowali w stolicy rozrywki a nie w islamskim, srogim kraju.
Lotnisko
Przy kontroli paszportowej dostaliśmy "niebieskie karteczki" - karty demarkacyjne, konieczne do okazania przy opuszczaniu kraju - bardzo ważne! Na zatłoczonym lotnisku okazało się, że jestem kobietą najbardziej zakrywającą swoje wdzięki. Zdziwiłam się widząc Iranki z nagimi stopami, rękawami podwiniętymi do łokci i dość odważnym makijażem. Od razu zrzuciłam grube, czarne rajstopy, które nakazywał przewodnik. Z odnalezieniem czekającego na nas w Teheranie kolegi o imieniu Josh nie mieliśmy problemu. Pojawił się na lotnisku wraz z właścicielem hotelu Mashad, w którym to hotelu mieliśmy spędzić trzy najbliższe noce. Po wymianie waluty, z kieszeniami wypchanymi bloczkami irańskich riali (euforia panów), oszołomieni pierwszym haustem teherańskiego powietrza, ruszyliśmy do hotelu.