Gdy koła naszego "wspaniałego" TU 154 dotknęły płyty maleńkiego lotniska wyspy Kish temperatura wewnątrz kokpitu wzrosła o kilka stopni w ciągu paru sekund. Panika ogarnęła niemalże wszystkich pasażerów nie oszczędzając także mnie - byłam pierwszą osobą, która podniosła larum aby natychmiast wypuszczono nas z samolotu bo na pewno się podusimy. Wszyscy wstali domagając się natychmiastowego otworzenia drzwi. Jakże ogromne było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w nocy na zewnątrz temperatura jest bliska 40°C a wiejący wiatr to w rzeczywistości strumień gorącego powietrza rodem z suszarki do włosów. Okulary były bezużyteczne, obiektywy zaparowane do ostatniej kropli krwi, a my bezustannie skąpani we własnym pocie. Tak miało być przez pięć kolejnych dni.
Hotel
Wynajęliśmy apartament w wiecznie klimatyzowanym, całkiem luksusowym (jak na ichniejsze warunki) hotelu Parsian. Obsługa dość miła, cena niewysoka - 9$ za dobę - byliśmy w raju.
Pierwszy kontakt z morzem
Od razu po przyjeździe ruszyliśmy w stronę morza, by niezwłocznie zobaczyć słynną Zatokę Perską. Wody Zatoki olśniły nas swoją przejrzystością, spokojem i oczywiście temperaturą - ciepło i przyjemnie jak w łonie matki. Qba stwierdził, że nie ma co, ładuje się do wody bez dwóch zdań. Josh na to, że nic z tego, bo to miejsce publiczne i nawet mężczyźni nie mogą się rozbierać. Po chwili Qba rzekł, że nie może już wytrzymać i rzucił się do wody w ubraniu (oczywiście zdjął uprzednio zegarek i schował go... do kieszeni spodni). Słuchając Qbowych okrzyków radości i euforii, odkryliśmy, że nieopodal kąpią się tubylcy, i to bez ubrań. Widząc to Fazi spokojnie zdjął odzież wierzchnią i wskoczył do morza, a Josh stojący na straży tradycji, kultury i dobrych obyczajów, już po chwili pluskał się razem z chłopakami. Jedynie Qba był trochę poirytowany swoim mokrym ubraniem (i zegarkiem...) no i oczywiście ja, bez szans kąpieli w miejscu publicznym, po raz pierwszy żałowałam, że nie mam tego co oni mają, a ja nigdy nie będę mieć...
Drugi kontakt z morzem
Następnego dnia wyruszyliśmy na poszukiwanie plaży międzynarodowej, gdzie w s z y s c y moglibyśmy cieszyć się urokami morza. Po przejechaniu połowy wyspy dotarliśmy do ogrodzonego wysokim murem skrawka piaszczystego brzegu. Ponieważ w okolicy nie było żywej duszy, od razu władowaliśmy się do wody. Było bosko; przejrzysta woda, niewysokie fale i bezchmurne niebo. Jedynie dwie rzeczy były nie do zniesienia: nieprawdopodobna temperatura (ok. 50°C) i sól wykrzywiająca nam twarze. Po chwili kąpieli mieliśmy facjaty niczym maski wykrzywione w groteskowym grymasie. Nagle w bramie pojawił się jakiś człowiek krzyczący do nas po persku. Wydelegowany Josh powrócił z informacją, że aby kąpać się na plaży musimy zakupić w odpowiednim biurze odpowiednie bilety, ale mamy jeszcze pół godziny darmowej promocji bo nie wiedzieliśmy o zwyczajowej tu biurokracji. Po darowanej nam półgodzinie wyruszyliśmy z powrotem do miasta, aby przy okazji zwiedzania okolicy zakupić upragnione przepustki do raju.
Kish to sztuczny twór
W trakcie zwiedzania odkryliśmy, że wyspa Kish to sztuczny twór - wyspa zaadaptowana do celów turystycznych i handlowych - olbrzymia strefa wolnocłowa, gdzie przy okazji rodzinnego wypoczynku można kupić telewizory, pralki, lodówki magnetowidy i wszystkie istniejące cuda współczesnej techniki taniej niż na kontynencie. Na każdym kroku spotkać można olbrzymie, mocno klimatyzowane centra handlowe, w których roi się od sklepów bogatych we wszelaki asortyment. Chodzenie po nich i kupowanie nie byłoby takie fajne i ciekawe gdyby nie fakt, że wszędzie można się targować. Po pewnym czasie targowanie stało się naszą ulubioną rozrywką, a Qba opanował tę zdolność do perfekcji. W trakcie pobytu na wyspie zwiedziliśmy wszystkie centra handlowe, po części dlatego że na zewnątrz bez klimatyzacji nie szło wytrzymać, a po części dlatego że knajpy, restauracje, kafejki i wszystkie rozrywki znajdowały się właśnie tam. Życie na wyspie toczy się w budynkach - rzadko kiedy można spotkać kogoś na mieście. Wyjątkiem są oczywiście plaże, ale na nich nie byliśmy, ponieważ tak jak wszędzie w Iranie, jest tu surowy podział na rodzaj męski i nijaki (kobiety i dzieci). Niestety, pomimo wszelkich starań nie udało nam się odnaleźć biura w który moglibyśmy zakupić upragnione bilety. Zmęczeni gorącem udaliśmy się na spoczynek.
Pentagon i smak "wolności"
Następny dzień rozpoczął się problemem, co zrobić aby wykąpać się w kuszącym morzu. Z tą zagwostką udaliśmy się po pomoc do naszego "bardzo miłego i sympatycznego" znajomego z recepcji. Niestety nie mógł nam nic doradzić, za to obiecał zająć się biletami lotniczymi do Shirazu, a także pozwolił wieczorem wykonać Qbie darmowy telefon do Polski, aby sprawdzić ile kosztuje takie połączenie. Oczarowani elokwencją i chęcią współpracy naszego przyjaciela, postanowiliśmy wcielić w życie plan awaryjny, wykazać trochę polskiej inwencji - przekupić strażnika plaży. Niestety, jak to w pruderyjnych krajach bywa, nie przyjął łapówki, ale doradził nam abyśmy skorzystali z plaży tuż za murem. Jest to co prawda nielegalne, ale mniej nielegalne niż przyjęcie łapówki - typowe perskie zakłamanie. Zastanowiliśmy się chwilę i stwierdziliśmy, że pomimo ryzyka warto spróbować, choć mieliśmy obawy, czy strażnik nie chce zabawić się naszym kosztem; nie wiem co zrobiłabym gdyby nagle na plażę wjechała policja i aresztowała mnie za obnażanie się w miejscu publicznym i do tego przy trzech facetach. Dzięki Bogu nic takiego nie miało miejsca, a ubawiliśmy się setnie. Spędziliśmy na plaży cały dzień, kąpiąc się i budując Pentagon z piasku, co chwila wyglądając na drogę i sprawdzając czy nie jedzie policja. Potem zrobiliśmy szybką drzemkę i wróciliśmy na plażę, aby przy świetle księżyca, w ciemną noc dać sobie odrobinę "wolności" i wykąpać się na golasa, zmywając z siebie pruderię i zakłamanie kraju, w którym przytrafiło nam się spędzać wakacje.
Kish z za kierownicy wynajętego "paździerza"
Planem na kolejny dzień było wynajęcie samochodu. Nie obeszło się jednak bez przepraw. Logika postępowania ludzi w Iranie jest zrozumiała jedynie im samym - przez cały czas załatwiania samochodu nie wiedzieliśmy co się dzieje. Człowiek w biurze o niczym nas nie informował tylko wypełniał jakieś dokumenty i dzwonił w różne miejsca, a na nasze pytania odpowiadał "O.K". W końcu powiedział, że nie ma dla nas auta, po czym zapakował nas do samochodu i zawiózł do drugiego budynku swojej firmy gdzie czekał na nas Hyundai Accent. Podpisaliśmy umowę, zapłaciliśmy 150 000 IR i ruszyliśmy w drogę.
Ze znalezieniem stacji też były kłopoty. Jeździliśmy w tę i z powrotem by znaleźć wyraźnie zaznaczony na mapie punkt, który w rzeczywistości okazał się schowaną między budynkami stacyjką benzynową. Zatankowaliśmy cały bak i zapłaciliśmy tak mało, że Fazi chciał ponalewać benzyny do butelek po ZamZam Coli i przywieźć trochę do Polski. Chwilę później pojechaliśmy na wycieczkę dookoła wyspy.
Objechanie całej wyspy zajmuje jakieś pół godziny. Pierwszą atrakcją był stary, grecki wrak przycumowany nieopodal brzegu. Zgodnie z informacją zamieszczoną przy brzegu, pewnego dnia na horyzoncie pojawił się statek pod grecką banderą. Dość mocno zniszczony zacumował przy brzegu małej, prawie w ogóle nie zamieszkanej wysepki o nazwie Kish. Nikt nie wie w jakim celu przypłynął i kto nim zawiaduje. Jest to tajemnica wyspy. Później w hotelu dowiedzieliśmy się, że na wraku mieszkają ludzie, którzy chcą go wyremontować i otworzyć tam hotel, knajpę i kasyno. Niestety stopień zniszczenia jest ogromny, a prac remontowych nawet nie widać. Wrak zostanie wrakiem - takie jest jego przeznaczenie.
Kolejną atrakcją było prowadzenie samochodu - każdy miał swoją szansę, ponieważ policji drogowej na wyspie nie uświadczysz a i ruch na drodze też niewielki. Pierwszym kierowcą był Josh - było to jego dziewicze doświadczenie z samochodem i nie radził sobie najlepiej. Jednak jego harce były bardziej emocjonujące i ciekawe niż moja, pierwsza w życiu, monotonna i dość poprawna jazda. Qba także wykazał się rajdowo, aczkolwiek i bezsprzecznie prym w szybkiej i kontrolowanej jeździe wiódł Fazi - miłośnik samochodów - który cały czas ubolewał nad marką auta i ciągle powtarzał, że nie wsiądzie do takiego "paździerza".
Imię - "nie ma", nazwisko - "Zielone"
Po powrocie do hotelu okazało się, że nasz przyjaciel z recepcji załatwił już bilety lotnicze do Shirazu. Zadowoleni, że wszystko jest załatwione poszliśmy do naszego apartamentu. W pewnej chwili rozległ się śmiech Qby, który właśnie sprawdzał swój bilet. Okazało się, że ktoś w biurze podróży w rubryce "imię i nazwisko" przepisał z peerelowskiego paszportu Qby "nie ma zielone" - "znaki szczególne" i "kolor oczu".
Ostatni kontakt z morzem
Ostatniego wieczoru Fazi i Qba postanowili wybrać się na plażę po "wolność". Było bardzo gorąco, byliśmy poparzeni słońcem i chłopcy zwykle pod wieczór dostawali głupawki. Ten wieczór nie należał do wyjątków. Przed wyjściem zawinęli sobie na głowach dwa piękne, białe prześcieradła, po czym wybrali się na trzygodzinną przechadzkę w turbanach po mieście. Josh i ja zostaliśmy w hotelu zamartwiając się czy chłopcy nie wpakują się w jakieś tarapaty dzięki swoim pomysłom, ale na szczęście okazało się że Irańczycy na wakacjach mają wyjątkowo tolerancyjne poczucie humoru. Jak się później okazało chłopcy oprócz kąpieli, zafundowali sobie jeszcze podziwianie fauny i flory z wynajętej łódki ze szklanym dnem.
Ostratnie chwile na Kishu
W dniu wyjazdu odkryliśmy, że obsługa hotelu nie jest już dla nas taka miła jak przedtem. Do rachunku dopisali nam jakiś tajemniczy "service", o którym - nawet gdybyśmy wiedzieli co to oznacza - nie było mowy, a nasz "przemiły i elokwentny" przyjaciel z recepcji doliczył obiecany, darmowy i przez to dość kosztowny telefon Qby do Polski. Na hotelowy bus na lotnisko czekaliśmy wieki i w końcu zdegustowani wylądowaliśmy w taksówce. Na lotnisku odprawa trwała ponad godzinę, a może jeszcze dłużej, ponieważ okienka odprawy zalane były falą wracających z wakacji Irańskich rodzin, z których każda wiozła ze sobą co najmniej po kilka telewizorów, wież Hi-Fi, lodówek, pralek, sprzętu AGD wszelakiego rodzaju i Bóg wie czego jeszcze. Chłopców szczególnie interesowały olbrzymie telewizory zapakowane w kartony z wielkimi napisami "Toshiba BOMBA", ja natomiast nie czułam się najlepiej - bolały mnie nerki, przez co nie pamiętam dobrze podróży do Shirazu. Tak naprawdę to następny etap podróży - głośne miasto Shiraz i leżąca nieopodal kolebka cywilizacji perskiej, ruiny Persepolis oraz Pasargade - są dla mnie ciemną plamą z niejasnymi przebłyskami świadomości.