Chwila w której wjechaliśmy do Delhi była bardzo wyraźnie odczuwalna: momentalnie zmienił się klimat, gęstość i wilgotność smierdzacego spalinami powietrza. Dodatkowo na dzień dobry kierowca autobusu chciał nas nieuczciwie wysadzić dużo wcześniej niż chcieliśmy, by dać zarobić kolegom rikszarzom, ale dzięki podpowiedziom starych wyjadaczy nie pierwszy raz podróżujących po Indiach, zaparliśmy się i nie wysiedliśmy z autokaru. I musiał nas zawieźć w miejsce przeznaczenia.
Przez ostatnie dwa dni w Delhi postanowiliśmy mieszkać w Star Paradise. Przyjęto nas bardzo serdecznie jak starych bywalców. Dostaliśmy pokój za 400 rupii, choć kosztował 600 i z przyjemnością się w nim rozlokowaliśmy. Pierwszego dnia postanowiliśmy porządnie się wyspać, najeść, a drugiego zamówić na cały dzień taksówkę i zwiedzić kluczowe zabytki Delhi, których nie zdążyliśmy zobaczyć na początku wyprawy: Red Fort, muzeum Indiry i Radźiwa Gandhiego, Mahatmy Gandhiego i Jawaharlala Nehru. Z ogromną przyjemnością przywitaliśmy ponownie Suresha, jako naszego kierowcę.
Muzeum Jawaharlala Nehru, pierwszego premiera w niepodległych Indiach, mieści się w jego dawnej rezydencji. Urządzone z ogromnym smakiem, wiernie odzwierciedla klimat tamtych czasów. Zgromadzonych jest w nim mnóstwo pamiątek z czasów pełnionej przez Nehru funkcji premiera: dary od krajów z całego świata (m.in. z Polski), książki, meble, prywatne zdjęcia. Jest też wystawa poświęcona ruchom narodowowyzwoleńczym w Indiach, Mahatmie Gandhiemu i prowadzonej przez niego polityce.
Muzeum Gandhiego
W innym klimacie jest muzeum Indiry i jej syna - Radźiwa Gandhiego. Jest to prawdziwe sanktuarium, które zwiedzają rzesze Hindusów. Co ciekawe, Hindusi bardzo lubią podkreślać swoistą martyrologię tych tragicznych postaci. W jednej z gablot wyeksponowane są zaplamione krwią resztki odzieży Radźiwa, który zginął w zamachu od ukrytych w zawieszonym na jego szyi wieńcu z kwiatami granatów. Na ścianach wisi mnóstwo zdjęć, a w gablotach wystawione są eksponaty dokumentujące jego początkowo zwykłe życie. Radźiw Gandhi był pilotem i uprawiał ten zawód czynnie, dopiero później zajął się polityką, co niestety skończyło się dla niego tragicznie.
Część muzeum poświęcona Indirze jest bardzo skromna i ogranicza się do jednej sali, w której pani premier przyjmowała delegacje i gości. Bardzo sugestywna jest natomiast ścieżka od bramy do rezydencji, cała pokryta kryształowym szkłem, które chroni plamy krwi zamordowanej przez swoich sikhijskich ochroniarzy w 1984 r. Indiry. Na całej długości ścieżki widoczne są wgłębienia, które odzwierciedlają miejsca upadku rannej. Jest to święte miejsce, strzeżone przez żołnierzy.
Najciekawszym miejscem, szczególnie dla Kuby, jest muzeum Mahatmy Gandiego i, znajdujący się tuż obok nad Jamuną, Raj Ghat, gdzie spalono jego zwłoki. Raj Ghat otoczony jest przepięknym parkiem, w którego centralnym punkcie usytuowana jest „nagrobna płyta”, przez cały czas udekorowana świeżymi kwiatami Wokół niego zawsze kłębi się tłum Hindusów, chcących zrobić sobie zdjęcie właśnie w tym miejscu. Do tej części parku wchodzi się jak do świątyni – na bosaka.
Natomiast by dostać się do muzeum Mahatmy Gandhiego trzeba przedrzeć się przez bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Budynek muzeum nie jest tak imponujący jak np. muzeum Nehru, ale można w nim obejrzeć wspaniałe zbiory z całego życia Gandhiego, zarówno z okresu początku kariery, gdy był prawnikiem, jak i z okresu edukacji narodu i walki o niepodległość Indii. Po zgromadzonych zbiorach widać, jak bardzo Hindusi uwielbiają Mahatmę. Z gablot z eksponatami zrobili ołtarze ku jego czci. Są nawet wyeksponowane bardzo osobiste drobiazgi, jego przyrządy do golenia, klapki, okulary, pościel, książki, naczynia w których jadł z napisem: „W tej misce Mahatma Ghandi jadł ryż” itp. rzeczy. I oczywiście całe mnóstwo zdjęć jego, rodziny, przyjaciół i wielkich XX wieku, z którymi się spotykał np. Alberta Einsteina. Można też obejrzeć zakrwawione ubranie z dnia zamachu i łuskę z naboju, który go zabił, a kiedyś także pistolet, z którego został zastrzelony.
Mc Donalds
Przerwa na posiłek. Suhres zawiózł nas do indyjskiego McDonalda. Kuba przymierzył się do zrobienia fotki menu i załogi, która zorientowała się co się święci i zaczęła poprawiać fryzury i ustawiać się do zdjęcia. Na to wszystko wszedł manager w turbanie i choć gęba mu się do nas śmiała i sam miał ochotę się ustawić, to pomachał nam paluchem i zabronił robić zdjęcia. Menu smakowo odmienne niż u nas: McChicken okazał się baaaardzo curry.
Na ostatnie indyjskie popołudnie pozostawiliśmy sobie perełkę delhijskich zabytków, czyli Red Fort. Zaskoczył nas on niewielką ilością udostępnionych turystom obiektów jak również ich sporym zaniedbaniem.
Największym rozczarowaniem była niemożność obejrzenia sali prywatnych audiencji, w której stał niegdyś słynny Pawi Tron(skradziony przez irańskiego szacha) oraz Łaźni Królewskich, które podpatrzyliśmy przez okno i zapowiadały się na bardzo atrakcyjny obiekt.
Zbliżał się już wieczór. Poprosiliśmy Suresha, byśmy w drodze powrotnej do hotelu przejechali przez Old Delhi. Nie był zachwycony tym pomysłem. Później dowiedzieliśmy się dlaczego... Miasto było koszmarnie zakorkowane. Jechaliśmy bardzo wolno, a obok nas rowery, riksze, samochody i wozy zaprzężone w bawoły zerkające z ciekawością do wnętrza samochodu. W pewnym momencie stanęliśmy na skrzyżowaniu, na którym ruchem kierowali policjanci. Przed nami riksza rowerowa niepokornie wychyliła się z szeregu. I w tym momencie podbieg do niej jeden z policjantów i śrubokrętem przedziabał oponę krzycząc przy tym niemiłosiernie na rikszarza. A ten skulił po sobie uszy, wziął rikszę pod pachę i pokornie odszedł na bok. No i na co komu mandaty, jak można naród zdyscyplinować powszechnie używanym narzędziem?
Ostatnie chwile w Delhi spędziliśmy łażąc po sklepach Pahar Ganj robiąc ostatnie zakupy i zajadając się przysmakami w Momo Cave.