Wylot nastąpił 02.10.2004 r. ok. godz. 11.00. Początek podróży do Moskwy przypominał nam klimatem dawno nie sprzątany dworzec kolejowy w Pcimiu Dolnym, dostaliśmy bowiem miejsca niedaleko toalet, a te nie zdążyły chyba zostać opróżnione przed startem. Aromaty wydobywające się z tego uroczego miejsca irytowały przede wszystkim pasażerów, ale także i załogę, bo przyszła żienszczina i dezodorantem o zapachu przypominającym „ruskije duchy” spowodowała skażenie powietrza uniemożliwiające oddychanie w ogóle. I problem rozwiązał się sam. Niemniej udało nam się jednak przesiąść, a także przeżyć start. Ciekawym dla nas zjawiskiem były rosyjskie stewardesy, które miały makijaż jak wańki-wstańki przywożone przez moją mamę jeszcze z ZSRR: jednolicie błękitne lub zielone powieki, ostry róż na policzkach i wargach. To już klasyka makijażu, który teraz można zobaczyć już tylko u galerianek i pań z ulicy Poznańskiej (patrz definicja galerianki wg Kuby).
Moskwa – Szeremietiewo
Bardzo smutne i zaniedbane, brak infrastruktury dla podróżnych powoduje, że ludzie czekający kilkanaście godzin na samolot koczują na prowizorycznych legowiskach - całkiem jak na dworcu centralnym w W-wie. Na zainteresowanie zasługuje duty free, jednak ceny w Moskwie są w euro, a w Delhi w dolarach, co przy obecnym kursie tych dwóch walut rozwiązuje dylematy. Ilość lokali czy knajpek umilająca oczekiwanie jest ograniczona a te, które funkcjonują są drogie: za dwie kawy zapłaciliśmy 330 rubli co w przeliczeniu daje 40 złotych polskich!
Można jednak poszpanować znajomością języka rosyjskiego, co też uczynił Kuba zamawiając „double espesso with double małako”.
Przy niektórych odprawach, szczególnie w stronę Ameryki Północnej, panuje lekka psychoza i pasażerowie muszą zdejmować także buty. Słyszeliśmy o tym jeszcze w polskim radio. Nas ta "przyjemność" na szczęście ominęła.
Na samolot do Delhi czekaliśmy ok. 6 godzin i o godz. 20 wznosiliśmy się w przestworza. W samolocie zebrało się mocno międzynarodowe towarzystwo: Czesi, Polacy, Skandynawowie, trochę bliżej niezidentyfikowanych skośnookich no i oczywiście Hindusi. Komfort lotu nieporównywalny z lotem do Moskwy, choć ludzi dużo więcej. No i stała się rzecz najważniejsza w moim dorobku łatającego podróżnika: widziałam zachód słońca z wysokości 9 tys. metrów! Barwy układają się w soczystą tęczę, delikatnie przechodzą od intensywnego indygo przez błękity, żółcie, pomarańcze i czerwienie, by odciąć się wyraźną czarną kreską od horyzontu utworzonego przez uciekające w ciemność morze chmur. Niezapomniane przeżycie... Catering w samolocie okazał się bardzo średni i z utęsknieniem wspominaliśmy pyszne kanapki, które przygotowała mama Kuby. Lekki dyskomfort wprowadzają Hinduski ze swoimi dziećmi paradujące boso do toalety.