Geoblog.pl    Doorwayboy    Podróże    Indie 2004    Delhi
Zwiń mapę
2004
14
paź

Delhi

 
Indie
Indie, Delhi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 5488 km
 
Delhi przywitało nas ok. 3 rano bardzo parnym i wilgotnym powietrzem, jakbyśmy weszliśmy do sauny. Hala przylotów na lotnisku zrobiła na mnie kiepskie wrażenie. Pasowała bardziej do lotniska na jakiejś prowincji niż do stolicy kraju. Podłogi z białego marmuru tandetnie kontrastowały z kontuarami wyłożonymi tapetą samoprzylepną w kolorowe kwiatki, za którymi siedzieli urzędnicy. Indie wprost zalane są tandetą tak bardzo niepasująca do wizerunku Indii wykreowanego w naszych głowach.

Po odprawie, jeszcze na lotnisku wymieniliśmy symboliczne 20 dolarów (bo ta waluta jest chyba najlepsza w przypadku Indii), by mieć papier na wymianę waluty na rupie. Jest on potrzebny, gdy pod koniec podróży zostają nam rupie i chcemy je wymienić na dolary.

Jeszcze przed podróżą zarezerwowaliśmy hotel w Delhi w dzielnicy Pahar Ganj, znanej z dużej ilości hoteli o przystępnych cenach oraz taksówkę, która nas zawiezie do hotelu za 450 rupii, czyli ok.40 zł (cena za przyjazd na lotnisko i do hotelu). Warto o tym pomyśleć, bo lotnisko oddalone jest od centrum miasta ok. 25 km, a tarabanić się z plecakami w nocy jest kiepskim pomysłem. Oczywiście przed lotniskiem czekają tłumy chętnych rikszarzy i taksówkarzy, którzy chętnie cię podwiozą, ale dla osób niezorientowanych w cenach i obyczajach konieczność targowania się od razu po przylocie może stanowić niezbyt miłe przeżycie. Nasz kierowca czekał na nas trzymając w garści kartkę z nazwiskiem Kuby. Już wyjazd z parkingu stanowił dla nas pokaz świetnych umiejętności indyjskich kierowców, ale to było preludium do tego, co zobaczyliśmy jadąc do hotelu. Droga szybkiego ruchu: sporo samochodów osobowych i ciężarowych, sporo riksz rowerowych i motorowych a do tego święte krowy, które nic sobie nie robiły z pędzących bolidów przechodząc przez jezdnię tuż przed maską rozpędzonego samochodu. Hindusi jeżdżą szybko i ryzykownie, ale pewnie i zachowują stoicki spokój i wobec innych użytkowników drogi i wobec krów używając jedynie w nadmiernej ilości klaksonu. Żadnych wyzwisk, grożenia sobie itp. zachowań, które często obserwujemy na polskich drogach. I chyba nie mają wyjścia, bo przy tej ilości ludzi i zwierząt w Indiach ciężko jest przestrzegać zasady ruchu drogowego, nawet lewostronny ruch na ulicach nie jest przestrzegany, bo czasami wygodniej jechać prawą stroną.


Klucząc brudnymi uliczkami Delhi dojechaliśmy do hotelu Star Paradise. Już w trakcie trwania naszego wyjazdu mogliśmy się przekonać, że w gruncie rzeczy przypadkowy wybór tego hotelu okazał się bardzo trafny. Jego właściciel Raj Kumar jest bardzo pomocny przy załatwianiu różnych spraw: od zakupu butelki wody począwszy do przebukowania biletów lotniczych na inny termin włącznie (nawet, gdy Ty jesteś na drugim końcu Indii). Przy tym jest skłonny do negocjacji i uczciwy. Nasz pokój był skromny, ale czysty, z łazienką z ciepłą wodą ze ściany i z telewizorem, co było dość istotne dla Kuby (szczególnie w dalszych tygodniach trwania podróży), ale bez klimatyzacji, by się nie przeziębić już na początku (cena 400 rupii, z a/c 600 rupii, czyli ok. 35 i 55 złotych).

Okno wychodziło na „studnię” z agregatami klimatyzacyjnymi, których wdzięczny szelest pozwolił nam szybko stanąć na nogi po kilku godzinach snu. Jednak należy się przyzwyczaić do braku normalnych okien w hotelach, co jest podobno dość popularne w niektórych krajach azjatyckich (np. w Iranie – przyp. Kuby). Podczas naszej podróży spotkaliśmy się nawet z koniecznością zapłacenia wyższej ceny za pokój z oknami! Pamiętajcie, by wziąć klapki do kąpieli, w hotelach nie ma wanien i brodzików, woda leje się wprost na podłogę i na wszystko, co znajduje się w łazience.

Niedaleko hotelu, dosłownie cztery kroki od wejścia do hotelu znajduje się bardzo przyjemna knajpka, do której chętnie zaglądają turyści: Everest Bakery Cafe (Momo Cave). Jest tam smaczne międzynarodowe menu, a jeśli czegoś nie ma to kucharz w miarę swoich możliwości przygotuje Wam to, na co macie smaczek. Jednak czasami przebywanie w niej wymaga cierpliwości i tolerancji wobec muzycznych zamiłowań właściciela. I tutaj przestrzegam Panie przed zbyt odważnym ubiorem! Mimo, że Indie nie są krajem muzułmańskim i Hinduskom prześwitują spod sari brzuszki, krótkie spodenki, przeźroczyste szmatki i bluzki bez ramiączek prowokują bardzo natarczywe, nieprzyjemne spojrzenia mężczyzn, co już po chwili staje się bardzo dla kobiety krępujące. Doświadczyłam tego uczucia, gdy wystroiłam się w krótkie spodenki i natychmiast zmieniłam je na długie, aseksualne bojówki, które zapewniły mi dalszą bezstresową podróż.


Delektując się przepyszną kawą doszliśmy do wniosku, że zwiedzanie Delhi tradycyjnymi środkami lokomocji przerasta nasze mocliwości, jak na pierwszy dzień pobytu w tym nieznanym mieście i zdecydowaliśmy się na wynajęcie taksówki przez hotel Star Paradise. To był naprawdę świetny pomysł! Taksówka z anglojęzycznym kierowcą kosztowała 600 rupii i była do naszej dyspozycji przez 8 godzin. Jednak dziś, z perspektywy czasu możemy się podzielić następującym spostrzeżeniem: nie zwiedzajcie Delhi zaraz po przylocie, jeśli jesteście w Indiach po raz pierwszy! Natłok nieznanych widoków, nowych ludzi i ich przyzwyczajeń, brud na ulicach i duża ilość zwierząt może spowodować, że miasto to wywoła w Was negatywne emocje i będziecie chcieli uciec z Indii!

Uciekajcie z Delhi, a wróćcie do niego dopiero wtedy, gdy przyzwyczaicie się do Hindusów i zwyczajów panujących w tym przemiłym kraju. My zwiedziliśmy Delhi w dwóch turach: po przylocie i przed odlotem i zdecydowanie polecamy zwiedzanie miasta na końcu.

Suresh Kumar, bo tak nazywał się nasz kierowca, okazał się być przemiłym i uczynnym facetem, który, gdy mówił po angielsku, w uroczy sposób zamieniał literkę f na p, przez co mieliśmy problem z rozszyfrowaniem liczebników zaczynających się cyfrą pięć.

Po ustaleniu trasy wycieczki, manewrując pomiędzy świętymi krowami, przecisnęliśmy się wąskimi uliczkami w kierunku taksówki. Pierwszy spacer po uliczkach Delhi wywarł na nas niezapomniane wrażenie: bieda, brud, sterty śmieci na ulicach, koczujący ludzie rywalizujący o miejsce z krowami i psami, krowy żujące kartony i worki foliowe. I to wszechobecne wrażenie tymczasowości objawiające się betonowymi, rozsypującymi się ruinami bez okien i drzwi, ze szmatami zasłaniającymi ich wnętrzności i życie lokatorów, dumnie nazywanymi przez Hindusów domami i sklepami. Później zauważyliśmy, że Hindusi bardzo rzadko rozbierają pustostany. Jak nie nadają się do zamieszkania, to je po prostu opuszczają i przenoszą się do następnego betonowego koszmarka.

A przy tym wszystkim są niesamowicie uprzejmi, mili, starają się pomóc. Ale pamiętają też o sobie i o tym, że w takich sytuacjach mogą zarobić kilka rupii. A Hindusi starają się zarabiać na wszystkim: na pozowaniu do zdjęcia, na głaskaniu przez turystę słonia, na oprowadzeniu po jakimś zabytku... nieskończona jest lista możliwości.

Naszą wycieczkę po Delhi zaczęliśmy od... przebicia się przez gęstwinę ludzi i zwierząt, czego udało się nam dokonać przy nieustającym akompaniamencie klaksonu. Hindus bez klaksonu jest jak żołnierz bez karabinu! Po ulicach przelewają się potoki riksz rowerowych i motorowych, samochody, ludzie, żebracy, riksze, święte krowy, psy, riksze, samochody...oszaleć można! Przy tym ten potworny smród spalin, szczególnie dający się we znaki, gdy jedziesz rikszą rowerową i na wysokości Twojego nosa znajduje się rura wydechowa samochodu ciężarowego czy autobusu. Powiem szczerze, do tej pory uważałam Warszawę za smrodliwe i zanieczyszczone spalinami miasto, ale po powrocie z Indii zmieniłam zdanie ;).

Pierwszym zabytkiem na naszej trasie była India Gate - indyjski Łuk Triumfalny i jednocześnie pomnik ku czci poległych w różnych wojnach żołnierzy indyjskich (więcej w przewodnikach). Ponieważ była niedziela, mogliśmy obejrzeć sobie indyjskie rodziny na spacerze w parku otaczającym bramę. Kuba z namaszczeniem robił fotki i wyszukiwał, co ładniejsze Hinduski, byście mogli ich zdjęcia obejrzeć na tej stronie. Hindusi mają taki naturalny wdzięk pozowania do zdjęć... Aby nie było nudno i zbyt familijnie mieliśmy okazję poobserwować kilkuletnich chłopców baraszkujących w fontannie. Bez specjalnego skrępowania pozowali do zdjęć stojąc nago w wodzie. Ten brak wstydu w miejscu publicznym i wobec obcych ludzi był dla nas pewnym zaskoczeniem.

Przez zatłoczone miasto przedostaliśmy się do następnej atrakcji New Delhi – Humayun's Tomb, świątyni zbudowanej na polecenie Hadżi Begam – żony mogolskiego cesarza Humajuna. Kompleks zbudowany jest z bardzo popularnego w Indiach budulca – czerwonego piaskowca i mimo, że nadgryziony zębem czasu, wygląda przepięknie. Otoczony jest ogrodem, w którym żyje całe mnóstwo śmiesznych, podobnych do skunksa wiewiórek.


Nasz kierowca i przewodnik Suresh postanowił pokazać nam wszystkie świątynie w Delhi i zawiózł nas do Bahai Temple (Świątynia Bahajska), która jest obiektem nowoczesnym, ukończonym w 1986 roku. Jest to świątynia jednocząca wszystkie religie i inicjatorem jej powstania był Mahatma Ghandi. Zbudowana z betonu ma kształt kwiatu lotosu otoczonego lazurem wody basenów i fontann. Wnętrze bardzo skromne, wyłożone białym marmurem, który przez swoją dostępność przestaje być w Indiach towarem luksusowym. Jednak ocenę tego miejsca pozostawiamy Wam. Na nas nie wywarło mocnego wrażenia.


Ostatnim punktem programu pierwszego dnia w Indiach był Red Fort w Old Delhi. Jest otwarte do godz. 18, ale turystów wpuszczają do 17.00. Ale o tym dowiedzieliśmy się po fakcie, gdy o 20.30 pocałowaliśmy przysłowiową klamkę. Jednak pewną pociechą były przepiękne zdjęcia Czerwonego Fortu mieniącego się feerią barw i to co przeżyliśmy przejeżdżając przez Old Delhi. Główną ulicą Old Delhi jest Chandni Chowk, zatłoczona ulica-bazar, na której w zasadzie cały czas trwa handel. Panuje tutaj ogromny zgiełk i hałas wywoływany przez dwa strumienie samochodów, riksz i zwierząt.

Widzieliśmy rzecz niesamowitą: w tym tłoku, smrodzie spalin i hałasie leżą ludzie przytuleni do odgradzających dwa pasy ulicy płotków i śpią! W takim smrodzie i hałasie, wśród krów i psów! Później, gdy nocą opuszczaliśmy Delhi i jechaliśmy w kierunku Agry, zobaczyliśmy jeszcze jeden ciekawy obrazek: na wysepkach rond, na przystankach autobusowych, na rikszach rowerowych zaparkowanych na chodnikach, wśród śmieci i zwierząt, wszędzie widzieliśmy śpiących także wprost na ziemi ludzi. W Indiach żyje ich tak dużo, że odnosi się niesamowite wrażenie iż miasto nie może ich pomieścić, że wręcz wylewają się z niego.

Kuba wpadł na pomysł, by także na dalszą część wyprawy wynająć samochód z kierowcą. Jak się potem okazało, bardzo ułatwiło nam to życie i pozwoliło na bezstresową i dobrze zorganizowaną podróż. Indie są bowiem dobrze skomunikowane, ale wyegzekwowanie punktualności od przewoźników może okazać się w niektórych przypadkach niemożliwe. A my nie mieliśmy aż tyle czasu, by móc pozwolić sobie na czekanie dwa dni na pociąg, który jedzie np. 15 godzin. Ustaliliśmy plan wycieczki kierując się informacjami zawartymi w przewodniku i przystąpiliśmy do negocjacji z Raj Kumarem - właścicielem Hotelu Star Paradise, w którym mieszkaliśmy. Kuba był twardym negocjatorem i stanęło na 22,5 tys. rupii (niecałe 500 dolarów) za dwie osoby. Trasa rozpisana została na 13 dni i obejmowała prawie 3000 km; wiodła następującym szlakiem: Delhi-Agra-Jaipur-Jodhpur-Jaisalmer-Bikaner-Amritsar-Dalhausie-McLeod Ganj. Samochód i kierowca, którym okazał się być znany nam Sures, byli cały czas do naszej dyspozycji. Jeśli mieliśmy ochotę odwiedzić coś w okolicy któregoś z miast, przedstawialiśmy Suresowi plan i wsiadaliśmy w auto. Poza tym wielokrotnie przydała nam się pomoc Suresa, gdy szukaliśmy hotelu, poczty czy banku. Jego pomoc był nieoceniona.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (2)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Doorwayboy
Kuba Bąk
zwiedził 6% świata (12 państw)
Zasoby: 71 wpisów71 5 komentarzy5 280 zdjęć280 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
06.09.2009 - 20.09.2009
 
 
05.11.2008 - 13.11.2008
 
 
27.09.2001 - 11.10.2001