Po wypadach plenerowych w głąb Azerbejdżanu, przyszedł czas na chwilę odpoczynku w Baku i jego okolicach. Wyspani i wypoczęci, postanowiliśmy tego dnia pojechać do Suraxani, podbakijskiej miejscowości, w której od wieków stoi Świątynia Ognia Zoroastrian - Atasgah. Świątynia prezentuje się okazale i jak na warunki azerbejdżańskie, kierownictwo jej wykazało się wyjątkową proaktywnością wobec turystów. Na miejscu można było wziąć ulotkę informacyjną, a w jej wnętrzu nadany był kierunek zwiedzania oraz souvenir shop. Gdzie nie gdzie były tablice z opisem eksponatów, oraz makiety inscenizacyjne niemalże w skali 1:1. Konstrukcja świątyni jest zamknięta w czterech murach okalających centralne jej miejsce, gdzie płonie święty ogień. Przez cały czas zwiedzania towarzysząca nam kustoszka, raz jawnie, raz z ukrycia obserwując nas czy czasem nie nosimy się z zamiarem odpalenia papierosa od płomieni świętego ognia. Po odwiedzinach w souvenir shopie, w którym nic nie kupiliśmy ze względu na mordercze ceny, kroki swoje skierowaliśmy w stronę pobliskich pól naftowych. Jednak zanim tam dotarliśmy, musieliśmy się przebić przez sterty śmieci i innego syfu zalegającego wzdłuż trawiska biegnącego przez Suraxani. 50 metrów dalej otworzył się przed nami horyzont pól naftowych naszpikowanych szybami wydobywczymi i cysternami. Widok był wyjątkowy, więc oddaliśmy się przyjemności utrwalania tego co widzimy na matrycach aparatów. Nie minęło 5 minut a podjechał do nas jeep do którego zostaliśmy kulturalnie acz stanowczo zaproszeni przez jegomościa wiszącym na smyczy identyfikatorem. Zawieziono nas do biura firmy, najprawdopodobniej jednej ze sfotografowanych korporacji naftowych. Tam przyszedł do nas najpierw jeden menadżer, potem drugi, wyższy i kazał Jackowi przedstawić to co sfotografował. Wszystkie zdjęcia na których umieszczone były szyby naftowe musiał skasować. Mnie o dziwo, nie kazano kasować zdjęć ale też miałem aparat kompaktowy schowany w pokrowcu, Jacek zaś miał nie do ukrycia Soniaka z przyzwoitym obiektywem. Ogólnie zrobiło nam się trochę ciepło, bo dokładnie nie wiedzieliśmy co nas czeka. Widząc, że panowie zastawiają się co dalej począć z nami, zacząłem tłumaczyć im, że jesteśmy turystami z Polski, że mamy pokojowe zamiary i chcieliśmy sfotografować krajobrazy, do których trzeba pojechać 4000 km na południowy wchód od Warszawy. Wydaje się, że słowo "Polska" na tym najważniejszym zrobiło jakieś wrażenie, bo zaczął z nami dyskutować o celu wizyty, o tym jak się nam podoba w Azerbejdżanie i nawet na koniec się uśmiechał. W końcu wsiedliśmy do tego samego jeepa, i odwieziono nas na pętlę marszrutki. Przetarliśmy pot z czoła i poszliśmy do najbliżej knajpy na czaj i piwo. Przez chwilę jeszcze dyskutowaliśmy o zaistniałym incydencie, po czym rozsmakowaliśmy się w podanych nam gruzińskich pierogach - Chinkali. Pyyyycha.
Wieczór spędziliśmy w Baku, na koncercie jazzowym organizowanym przez Ambasadę Polską z okazji rocznicy obalenia komunizmu. Na scenie występował polski band, grający jazz improwizowany. Ten właśnie gatunek, przyczynił się do tego, że po kwadransie, salę opuściła mniej więcej 1/3 publiki a naszemu azerskiemu koledze przy stoliku podobało się jak to określił, 50 na 50. My opuściliśmy koncert po półtorej godzinie i udaliśmy się na dworzec, skąd odjeżdżał nasz pociąg do Sheki. Znowu jechaliśmy w Kaukaz.