Pociąg do Sheki odnaleźliśmy troszkę na czuja mimo, iż stał jako jedyny. Cechowała go absolutna ciemność. Gdyby nie ludzie gromadzący się przy schodkach do niego i tabliczka Baku-Sheki, można byłoby odnieś wrażenie, że jesteśmy gdzieś na bocznicy. 22:15 ruszyliśmy do Sheki. By nasza podróż odbywała się w miarę kameralnych warunkach, wykupiliśmy miejscówki w wagonie kupiennym z czterema łóżkami w przedziale. W nim też, poznaliśmy naszego trzeciego towarzysza podróży. Azera, który nie mówił w żadnym innym języku poza rodzimym, jednak garnął się do rozmowy jak nikt inny, umęczając nas nieco próbą odgadnięcia swojego przekazu. Z racji tego, że byliśmy jedynymi cudzoziemcami w wagonie udało nam się poznać jeszcze kilka innych osób na szczęście mówiących nie tylko po azersku. Podróż upływała nam przy sączeniu piwa Efes oraz dyskusjom z pasażerami na temat Polski, polityki, historii, pieniędzy, Dagestanu i wielu innych rzeczy. W końcu zmęczeni rozmową, monotonnym stukotem kół i wypitym piwem zalegliśmy z ulgą w swoich kojach.
Poranek nie wróżył niczego dobrego. Deszcz. Wszystko byśmy znieśli, tylko nie deszcz. W końcu mieliśmy pójść w góry, a poza tym perspektywa fotografowania jednego z najstarszych miast Kaukazu w chmurach i deszczu wcale nam się nie podobała. Na kilkanaście kilometrów przed stacją docelową do naszego przedziału przyszedł niski, niepozorny człowiek w wieku ok. 50 lat. Przedstawił się jako Rafik. Zapytał skąd jesteśmy, jak nam się podoba Azerbejdżan... standard. Powiedział, że jest z Sheki, poza tym wspomniał coś o polakach z którymi kiedyś pracował, po czym wyszedł z naszego przedziału. Wówczas nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy jak ten człowiek zmieni losy naszej wizyty w Shekach.